Świadectwo 1981 – K. Borowiec

Przedstawiam relację studenta Filmoznawstwa Uniwersytetu Jagiellońskiego Krzysztofa Borowca z pierwszych dni po 13 grudnia 1981 roku, spisaną w 2007 roku i przekazaną mi do wykorzystania w badaniach nad Niezależnym Zrzeszeniem Studentów. W świadectwie pojawia się też moje nazwisko w kontekście wizyty u Pana Prorektora Jana Błońskiego w sprawie Krzysztofa. Wydarzenia takie miały rzeczywiście miejsce. Na początku 1982 roku Krzysztof poinformował mnie, że w dniu 14 grudnia 1981 roku został zatrzymany, przewieziony na Mogilską, tam zastraszony podpisał deklarację współpracy z SB. Prawdą jest też to, że w tej sprawie rozmawiałem z Panem profesorem Błońskim.
Adam Kalita

Rano, w poniedziałek 14 grudnia 1981 roku, w poczuciu obowiązku, wyjeżdżam pociągiem z Tarnowa do Krakowa. Wiem, że nauka na uczelniach jest przerwana, ale nie o naukę chodzi, a o rzecz wyższej wagi.
W godzinach około południowych spotykam się w budynku Collegium Novum z moimi znajomymi z Instytutu Filologii Polskiej Uniwersytetu Jagiellońskiego – Ewą Świecińską i Adamem Sroką. Decydujemy się wspólnie działać. Pobieramy ulotki nawołujące do strajku i ruszamy w miasto. Ulotki rozrzucamy w Pasażu Bielaka, a następnie na Rynku. Kiedy wracamy, na rogu ulicy św. Anny i Jagiellońskiej jesteśmy siłą zatrzymani przez rosłych mężczyzn. W pełnym zaskoczeniu, wśród wulgarnych gróźb, błyskawicznie zabierają nam dowody tożsamości, po czym prowadzą do samochodu. Stłoczeni na tylnym siedzeniu, obok rosłego mężczyzny nie przebierającego w słowach, jedziemy do budynku przy ulicy Mogilskiej. Po dotarciu na miejsce, w korytarzu, popchnięci pod ścianę jesteśmy bezceremonialnie rewidowani przez mundurowych, uzbrojonych funkcjonariuszy ZOMO, a następnie zostajemy przekazani funkcjonariuszom SB.
Po dotarciu do pokoju (na jednym z pięter) „zajmuje się” mną mężczyzna średniego wzrostu, brunet, raczej krępy, lat około trzydzieści kilka.
Po dokładnym przeszukaniu moich kieszeni i torby, mężczyzna zaczyna rozmowę. Jest jakby zatroskany moją postawą i tym, że znalazłem się w bardzo trudnej sytuacji. W rozmowie nawiązuje do faktów zupełnie nieistotnych, ot na przykład do zakładów piłkarskich. Ma to miejsce po tym, jak w moich kieszeniach znajduje zestawienie meczów jednej z kolejek ligi angielskiej minionego sezonu.
Trzymając w ręku moje dokumenty – dowód osobisty i legitymację studencką -wypytuje mnie o studia, o to jak mi idzie. Snuje również sugestywną opowieść o tym, że Rosjanie są gotowi do natychmiastowego wejścia do Polski i zrobienia porządku siłą. Naszą rozmowę, a raczej wypytywanie przerywają od czasu do czasu wejście innego funkcjonariusza. Ten raczej wysoki, szczupły mężczyzna o włosach ciemnoblond rozmawia cicho z tym, który mnie przesłuchuje. Po takiej rozmowie przesłuchujący mówi do mnie, że nie jest ze mną dobrze, że zostanę usunięty z uczelni. Po czym słyszę, że praca dla Służby Bezpieczeństwa jest nie tylko stosowanie wynagradzana, ale przynosi także satysfakcję z tytułu pracy dla Polski, o czym on wie – jako funkcjonariusz państwowy i absolwent wydziału prawa UJ.
Kolejnym razem słyszę, że jeśli nie będę rozsądny to zajmą się mną inni ludzie i będzie to dla mnie bardzo przykre. Ostatecznie przesłuchujący daje mi jednoznacznie odczuć, że przy użyciu siły ze strony ludzi nie przebierających w środkach zgodzę się na wszystko. Przychodzą mi na myśl twarze ludzi w mundurach, z bronią, rewidujących nas w korytarzu budynku. Boję się.
Po którejś godzinie psychicznego terroru dostaję do podpisania deklarację lojalności, wcześniej jednak opisuję, zresztą nie podając prawdy, jak to niby przypadkowo wziąłem udział w akcji rozrzucania ulotek. To jednak nie jest koniec. Psychologiczny atak funkcjonariusza idzie teraz w kierunku mojej rodziny. Jeśli nie zgodzę się na współpracę, to – przekonuje mnie – że odpowiedni ludzie zajmą się na pewno moim ojcem. I to nie będzie jedynie pozbawienie go pracy. Boję się jeszcze bardziej.
Kiedy przesłuchujący wychodzi na chwilę z pokoju, szukam drogi ucieczki. Niestety jest zbyt wysoko, aby można było uciekać oknem, a może – czego dziś już nie pamiętam – okna są przed taką ewentualnością zabezpieczone. Wiem jedno: nie ucieknę.
Przesłuchujący wraca. Jestem wypytywany o Jana Rokitę i Jacka Rakowieckiego. Tłumaczę, że jakkolwiek wiem, jak wyglądają, to jednak nigdy z nimi nie rozmawiałem. W tym drugim przypadku jest to kłamstwo, ale mam nadzieję, że jestem wiarygodny. Funkcjonariusz zdaje się dawać wiarę mojej aktualnej niewiedzy na temat działaczy NZS-u, jednak przymusza mnie do współpracy w przyszłości. Powtarza mi, że dla własnego dobra powinienem być rozsądny. Boję się bardzo, tym bardziej, że chodzi o moją rodzinę z chorym na serce ojcem.
Po jakimś czasie funkcjonariusz sięga do mojego dowodu osobistego i szuka adresu zameldowania tymczasowego. Z adnotacji w dowodzie wynika, że jestem zameldowany w mieszkaniu przy ulicy Francesco Nullo. Postanawiam tego się trzymać. Wiem, że to, być może, tylko chwilowa dezinformacja, ale – mimo wszystko – stanowiąca fałszywy trop. U rodziny na Francesco Nullo bywam bowiem z rzadka, natomiast mieszkam w wynajętym pokoju w bloku przy ówczesnej ulicy Koniewa, na osiedlu Widok.
Po kolejnym, bardzo już napastliwym ataku psychologicznym (zostaję ostrzeżony ponownie, że zaraz zostanę przekazany ludziom, którzy inaczej będą ze mną rozmawiać) zostaję złamany. Zdruzgotany psychicznie godzę się na podpisanie zgody na współpracę. Pod zgodą zostawiam dwa moje podpisy – czytelny i nieczytelny. Dziś pamiętam jedynie, że w świetle tego dokumentu mam się kontaktować jako Marek i że zobowiązuję się do zachowania tajemnicy.
Otrzymuję instrukcje jak mam się kontaktować z odpowiedzialnym za mnie funkcjonariuszem. Instrukcje te nie docierają do mnie, nie interesuje się tym, wiem, że jeśli będzie trzeba, nawet kosztem studiów, zniknę z Krakowa. Jestem przekonany, że łatwo mnie nie znajdą. Chcę jedynie stąd wyrwać się.
Zostaję wypuszczony. O ile pamiętam do wyjścia odprowadza mnie drugi z funkcjonariuszy, postawny mężczyzna, z którym po latach, w roku 1985 spotkam się po raz wtóry i ostatni. Jeszcze tego samego wieczoru wracam do Tarnowa.
Następnego dnia opowiadam o zdarzeniu rodzicom – Cecylii i Stanisławowi. Potem kolejno dowiaduje się o tym moja przyszła żona – Irena, mój wuj – Benon Pawluk, a w wieczór sylwestrowy wyznaję ów fakt mojemu przyjacielowi Tadeuszowi Koniarzowi. Rodzina informuje mnie, że ma dla mnie schronienie, w razie potrzeby będzie nim np. plebania w Mielcu.
Po kilku tygodniach, kiedy pozwolono wznowić naukę na uczelni, wracam do Krakowa i ujawniam fakt przymuszenia mnie do współpracy. Rozmawiam o tym z osobami zatrzymanymi razem ze mną, a także z najbliższymi kolegami – Adamem Kalitą i Tadeuszem Marandą. Powoli sprawa zaczyna być jawna, a o zaistniałym fakcie dowiadują się kolejne osoby, wśród których są Dorota Koczwańska (później Kalita) i Marek Lasota. Co więcej, Adam Kalita w mojej sprawie spotyka się z Prorektorem do spraw studenckich Uniwersytetu Jagiellońskiego – profesorem Janem Błońskim. Zgodnie z zaleceniami muszę za wszelką cenę unikać kontaktów z SB.
W pierwszym tygodniu po wznowieniu nauki wspólnie z Ewą Świecińską udaję się po radę i pomoc zarazem do profesor (ówczesnej docent dr hab.) Ewy Miodońskiej-Brooks. Opowiadamy o całym zdarzeniu. Docent Ewa Miodońska mówi o konieczności unikania kontaktów, ale jednocześnie daje nam adres jednego z adwokatów (dziś już nie pamiętam nazwiska), który – w przypadku nękania nas przez SB – może udzielić nam prawnego wsparcia.
W następnym tygodniu odwiedzam rodzinę mieszkającą w bloku przy ulicy Francesco Nullo. Dowiaduję się, że kilka razy przy wejściu do klatki schodowej czekał jakiś szczupły, wysoki, nieznany mężczyzna. Ostatecznie naszedł on moją rodzinę i pytał o… Marka. Jestem zdumiony faktem, że pomylił moje prawdziwe imię z nadanym mi pseudonimem. Z opisu wynika, że jest to ten sam funkcjonariusz, który wyprowadzał mnie z budynku przy ulicy Mogilskiej.
Rodzinę (Janina i Józef Filipczakowie) proszę o to, aby w przyszłości zdecydowanie twierdzili, że jakkolwiek jestem w ich mieszkaniu zameldowany to nie mają ze mną żadnego kontaktu. Służba Bezpieczeństwa nie nęka mnie jednak.
Do dziś nie wiem, czy fakt ujawnienia przez mnie całego zdarzenia z 14 grudnia 1981 roku wpłynął ostatecznie na zaniechanie kontaktów SB ze mną.
Po kilku latach, bodaj w lutym 1985 roku, otrzymuję adresowane na Instytut Filologii Polskiej wezwanie na ulicę Batorego. W obawie przed szykanami jadę tam wraz z ojcem. Rozmowa z funkcjonariuszem SB jest krótka. Właściwie każe mi jedynie podpisać rezygnację ze współpracy, ze względu na kończące się studia. O ile pamiętam mężczyzna ten miał wówczas wytatuowaną kotwicę na zewnętrznej stronie jednej z dłoni i był tym, który 14 grudnia 1981 roku wyprowadził mnie z budynku przy ulicy Mogilskiej.

Podkreślam, a jestem to gotów zeznać pod przysięgą, że nigdy nie złożyłem SB, ani ustnie, ani tym bardziej pisemnie jakiegokolwiek meldunku, nie przekazałem również żadnej informacji. Innych dokumentów, poza wymienionymi, nie podpisywałem. Mimo że mnie złamano, to jednak nie uczyniono ze mnie faktycznego donosiciela, a kiedy próbowano mnie ponownie werbować w Tarnowie, już po zakończeniu studiów, zdecydowanie odmówiłem.
Fakt psychicznego złamania mnie 14 grudnia 1981 roku przez funkcjonariuszy SB traktuję jako najbardziej traumatyczne doświadczenie w moim życiu, które (poza jednorazowym startem w wyborach samorządowych) zadecydowało o mojej rezygnacji z działalności polityczno-samorządowej.

Krzysztof Borowiec