Tadeusz Maranda

Wspomnienie o Tadeuszu Marandzie, naszym przyjacielu z NZS-u. Tadeusz był współzałożycielem i redaktorem pisma literackiego NZS IFP UJ „Gołębnik”. Po 13 grudnia 1981 roku był współzałożycielem i członkiem kierownictwa Krakowskiej Komisji Wykonawczej NZS od 1982 do 1984. Tadeusz Maranda był człowiekiem o otwartym umyśle, humanistą, filmoznawcą, nauczycielem wykonującym z pasją zawód polonisty. Był powszechnie lubiany – miał wielu znajomych i przyjaciół. Działał w pierwszym NZS, również w okresie podziemnym, po delegalizacji Zrzeszenia w 1982 roku. Przyjaźniłem się z Tadkiem dokładnie ćwierć wieku, od początku szkoły średniej aż do jego przedwczesnej śmierci w 40. roku życia.
Znaliśmy się jeszcze dłużej, chodząc razem do jednej klasy Szkoły Podstawowej nr 113 w Krakowie. Tadek trzymał się zawsze trochę na uboczu. Po szkole nie grał w piłkę ani w popularną zośkę. W ósmej klasie przeszedł zapalenie mięśnia sercowego i później musiał uważać na siebie.
Mieliśmy z Tadkiem to szczęście, że nie zostaliśmy skażeni komunizmem w domu rodzinnym. Pochodziliśmy z rodzin katolickich. Nasi rodzice byli bezpartyjni ułatwiając nam swoim przykładem późniejsze życiowe wybory. Podobna postawa cechowała panią Bernadetę Kłusek – naszą wieloletnią wychowawczynię oddaną pracy z młodzieżą i chroniącą nas przed indoktrynacją w szkole. Równie cenny był wpływ wychowawczy Kościoła, lekcje religii i udział w ruchu oazowym, a później duszpasterstwo akademickie.
W szkole podstawowej Tadek był dobrym uczniem, choć nie przejawiał jeszcze wtedy swoich wybitnych uzdolnień humanistycznych. Później, w okresie liceum, szybko rozwinął głębsze zainteresowania literackie, filmowe i muzyczne.
Zdobywaniu i pogłębianiu doświadczeń sprzyjały jego wędrówki przez kolejne krakowskie licea: XIV im. Kopernika, XVII i w końcu X LO im. KEN przy ul. Wróblewskiego. W „dziesiątce” trafił na znakomitą polonistkę, która w ramach tzw. fakultetów wprowadzała młodzież w prozę Schulza, dramaty Witkacego i Ionesco. Z zapałem uczył się języka francuskiego. W „dziesiątce” zaprzyjaźnił się z późniejszym dziennikarzem Piotrkiem Sikorą oraz bliźniaczkami Anką i Danką Wołek.
W okresie szkoły średniej nasza dalsza edukacja potoczyła się różnymi drogami. Ja podjąłem naukę w Technikum Łączności, dzieliłem jednak z Tadeuszem niektóre jego fascynacje i lektury. Chodziliśmy razem do kin studyjnych oglądać klasykę filmu, śledziliśmy pojawiające się na ekranach nowe obrazy Wajdy, Felliniego, Buñuela, Saury. Wybieraliśmy się wiele razy na oblegane przez krakowską publiczność recitale „Czarnego Anioła” – obdarzonej cudownym głosem Ewy Demarczyk. Nie mając często na normalny bilet, słuchaliśmy tych upragnionych koncertów, siedząc na podłodze Kameralnego i oddając się we władanie Muzyki. Nigdy nie mieliśmy dość tego, co uważaliśmy za prawdziwą sztukę.
W szkole średniej zaczęła się również nasza przygoda z ruchem Światło-Życie. Należeliśmy do grupy oazowej we franciszkańskiej parafii na Azorach, którą prowadził ojciec Hubert Brzozowski OFM, późniejszy misjonarz w Togo. Bywaliśmy wszędzie, gdzie działo się coś ciekawego: chodziliśmy na dominikańskie „dziewiątki”, spotkania i konferencje w „Beczce”, wyjeżdżaliśmy z o. Hubertem do Kalwarii Zebrzydowskiej, Dursztyna i Częstochowy. Prowadziliśmy też niekończące się dyskusje, a nawet wystawiali parafialne jasełka.
W roku 1976 Tadek zdał maturę i rozpoczął studia na pedagogice kulturalno-oświatowej na UJ. Opasłe tomy historii pedagogiki i marksistowskie podręczniki zniechęciły mojego przyjaciela do dalszego studiowania na tym kierunku.
W następnym roku ja dostałem się na Politechnikę, a Tadek pozostając formalnie na pedagogice, rozpoczął przygotowania do egzaminu na polonistykę. Kibicowałem mu z całego serca, wiedząc że filologia będzie dla niego znacznie lepszym miejscem. W tym czasie jako „stary student” Tadeusz zaczął też chodzić na wybrane wykłady na innych kierunkach, między innymi na pasjonujące i oblegane przez studentów wykłady z historii filozofii greckiej docenta Władysława Stróżewskiego. Tadek dobrze zdał egzaminy wstępne i w październiku 1978 – wziąwszy głęboki oddech ?-zagłębił się w literaturę staropolską wykładaną przez prof. Ulewicza.
W maju 1977 roku odbyła się nasza inicjacja polityczna – śmierć Stanisława Pyjasa i przerwane juwenalia. Kończyłem wówczas szkołę i wybierałem się na studia. Inteligentne, dowcipne i czasami zabarwione politycznie zabawy studentów na ulicach Krakowa były od kilku lat moją ulubioną rozrywką. Tak się złożyło, że nigdy nie brałem w nich udziału jako student – okres w miarę beztroskiej zabawy skończył się bezpowrotnie. Uczestniczyłem w pamiętnej mszy św. u dominikanów i przemarszu z czarnymi opaskami na ul. Szewską. Studenci dostali brutalną lekcję, jak władza może traktować pączkującą po wydarzeniach roku 1976 opozycję demokratyczną na uczelniach. Odpowiedzią na śmierć kolegi było ujawnienie się zagrożonych represjami członków krakowskiego SKS i nadzieja na środowiskową solidarność.
Dalej spędzaliśmy razem z Tadkiem wiele czasu, chodząc razem na przeglądy filmowe w „Rotundzie” (Saura) i kolejne filmy kina „moralnego niepokoju”, koncerty jazzowe (Extra Ball z młodym Sojką), awangardowe spektakle teatralne (pantomima Tomaszewskiego, teatr śmierci Kantora, „Abominable A” wg F. Arrabala francuskiego zespołu „Sortie de secure”). Czytaliśmy książki z serii „Teorie współczesnego teatru” (Witkacy, Arrabal, Tairow), a Tadek trafił z czasem na teatrologię.
We wrześniu 1978 roku polecieliśmy poczciwym rozklekotanym „Antkiem” nad morze, do Świnoujścia. W drodze powrotnej zwiedziliśmy Gdańsk, który zrobił na nas wrażenie wspaniałego dumnego miasta. W teatrze „Wybrzeże” na Targu Węglowym widzieliśmy „Przedstawienie Hamleta we wsi Głucha Dolna” i „Bazylissę Teofanu” ze scenografiami Kołodzieja. W październiku cieszyliśmy się z wyboru kardynała Wojtyły na papieża, a w czerwcu 1979 roku z całym Krakowem witaliśmy na Błoniach Jana Pawła II, uczestniczyliśmy w spotkaniu z młodzieżą na Skałce. W sierpniu wyjechaliśmy autostopem we trójkę, wraz ze starszym bratem Tadka – Staszkiem, w naszą pierwszą podróż na Zachód. Wracając z Francji przez Włochy, dotarłem aż do Rzymu, gdzie wziąłem udział we wzruszającej audiencji generalnej na Placu św. Piotra. Tadek i Staszek jechali przez Mediolan. Byliśmy tego samego dnia w Wenecji, chodząc z wielkimi plecakami po swoich śladach, ale nie spotkaliśmy się – nie było jeszcze komórek!
Następnego roku latem 1980 wybuchła „Solidarność”. Skończyła się duszna, zakłamana nachalną propagandą partyjną dekada. Wstąpiła w nas nadzieja na zmiany. Zanim jeszcze rozpoczął się kolejny rok akademicki, miałem zaszczyt brać udział w ekscytującym i przełomowym wydarzeniu. Na zwołanym na 22 września wiecu w Collegium Broscianum UJ przy ul. Grodzkiej, SKS patronował narodzinom niezależnej organizacji studentów, późniejszego NZS. Zawiązały się uczelniane grupy inicjatywne. Największa powstała na UJ, moja grupa z Politechniki liczyła pięćdziesiąt kilka osób.
Ruszyła trudna do okiełznania lawina, zwiastująca zmiany na uczelniach: reformy systemu nauczania polegające m.in. na eliminacji indoktrynacji marksistowskiej, swobodnym wyborze języka obcego, zniesieniu ograniczeń w dostępie do źródeł (likwidacja słynnych resów) oraz daniu studentom większego wpływu na wybór przedmiotów i wykładowców. Chodziło nam również o udział studentów w pracach senatów i rad wydziałów, demokratyczny wybór władz uczelni, budowę od podstaw samorządu studenckiego i bardziej sprawiedliwy podział środków będących dotąd w wyłącznej dyspozycji uczelnianych organizacji SZSP, tzw. „zsypu”. Władze uczelni po perturbacjach towarzyszących rejestracji NZS na szczeblu krajowym, wygospodarowały z czasem lokale i telefony dla organizacji uczelnianych, przydziały papieru i środki na gazetki studenckie, tablice ogłoszeń, na bieżącą działalność informacyjną itp. W tym gorącym i obfitym w wydarzenia polityczne czasie byliśmy z Tadeuszem jako „starzy” studenci zaangażowani po uszy w bieżącą działalność na swoich uczelniach, dość łatwo godząc aktywność publiczną z nauką. Był to czas zachłyśnięcia się wolnością i stałego działania dla poszerzania jej obszaru.
Tutaj niewielka dygresja. Mieliśmy z Tadkiem zwyczaj spotykania się u niego w sobotnie wieczory i rozmawiania na tematy dla nas istotne przy muzyce z płyt czy z radiowej „Trójki”. Stąd wiem, że ojciec Tadka interesował się bieżącą polityką i często przesiadywał przy radiu, nasłuchując wieści z „wolnego świata”. Myślę, że właśnie z domu wyniósł Tadeusz zasadniczą nieufność wobec oficjalnych, kontrolowanych przez PZPR źródeł informacji. Stąd był tylko krok do przekonania, że należy przełamać monopol informacyjny partyjnych mediów. Na szczęście w drugiej połowie lat siedemdziesiątych pojawił się wydawniczy „drugi obieg” z dobrodziejstwem ulotek, biuletynów, czasopism i książek. Wyjeżdżając w roku 1979 w do Francji, zakupiliśmy w polskiej księgarni w Paryżu „Dzienniki” Gombrowicza, dostając w prezencie londyński „Aneks” z esejem o „Ziemi Ulro”. Przywiezione książki zostały skopiowane, pięknie oprawione i weszły w obieg czytelniczy. Czytaliśmy dużo, w pośpiechu, korzystając z każdej nadarzającej się okazji. Docierały do nas książki „Nowej”, numery „Pulsu”. Pamiętam jak z moim kolegą z grupy – Antkiem Czekajem – utrwaliliśmy na kliszy fotograficznej, strona po stronie, wypożyczony na dwa dni tom wierszy Miłosza wydany w Ann Arbor (po latach pokazałem te klisze Miłoszowi na Targach Książki w Krakowie). Wkrótce w Krakowie pojawiły się niezależne oficyny studenckie (Po prostu bis, KOS, ABC), a ich wydania Orwella, Barańczaka, Dürrenmatta, Herlinga-Grudzińskiego, Gombrowicza a także inne cenne nabytki trafiły do naszych domowych bibliotek. Wyjątkowo pojawiały się w drugim obiegu pozycje bogato ilustrowane jak tomiki wydawnictwa KOS z grafikami Doroty Martini czy kolorowymi reprodukcjami obrazów Dudy Gracza. W naturalny sposób powstały kanały kolportażu na uczelniach. Po powstaniu NZS pojawiły się nowe niezależne pisma studenckie.
Obaj z Tadkiem włączyliśmy się od początku w działalność NZS na naszych uczelniach. Ja współtworzyłem pismo NZS „Próby” na Politechnice, malowałem i wieszałem plakaty, zorganizowałem cykle wykładów poświęcone Gombrowiczowi i kulturze hinduskiej, negocjowałem z ramienia NZS PK reformę przedmiotów nauczania, zostałem szefem komisji kultury i członkiem Komisji Uczelnianej, jesienią 1981 roku byłem w komitecie strajkowym. Tadek działał w środowisku polonistów. Poznałem wówczas wielu jego kolegów m.in. Krzyśka Dawidowicza, Adama Kalitę, Tomka Polańskiego, Tadka Jagodzińskiego, Adama Srokę. Jednym z celów NZS było przywrócenie samorządu studenckiego na uczelniach. Tadeusz był, jak pamiętam, zaangażowany w redagowanie „Gołębnika”, tworzenie samorządu studentów UJ, brał też udział w innych akcjach NZS. Został wybrany – wraz z Elą Łęską, moją ówczesną sympatią i późniejszą żoną – elektorem z ramienia Wydziału Filologicznego w pierwszych demokratycznych wyborach rektora UJ z udziałem studentów. Dzięki poparciu młodzieży rektorem został prof. Józef Gierowski, a prorektorem do spraw studenckich ceniony i lubiany przez studentów prof. Jan Błoński (uwielbialiśmy jego wykłady o Miłoszu i Mrożku).
Po zamachu na papieża w maju 1981 uczestniczyliśmy w Białym Marszu. Prowadzona różnymi środkami walka systemu komunistycznego z ruchem „Solidarności” kulminowała wprowadzeniem stanu wojennego. Po 13 grudnia 1981 Tadeusz nie nocował w domu, aby uniknąć ewentualnego zatrzymania, a później włączył się w działalność podziemną krakowskiego NZS, kolportaż książek drugiego obiegu itp. Zachowując zasady konspiracji nigdy nie pochwalił mi się swoją działalnością w strukturach podziemnych, a ja nie dopytywałem się o jego ówczesne kontakty.
Pierwszą połowę roku 1982 poświęciliśmy z Antkiem Czekajem na żmudne pisanie programów do naszych prac dyplomowych. Obroniliśmy się w czerwcu 1982. Mój promotor doktor Adam Kapralski a także dyrektor Instytutu Elektrotechniki i Elektroniki docent Marian Pieczarka zaproponowali mi podjęcie pracy na uczelni. Zgodziłem się. Dzisiaj mogę podejrzewać, że ze strony dyrektora, byłego żołnierza AK, który znał moje zaangażowanie w NZS i prace nad reformą programów nauczania, było to dyskretne podanie pomocnej dłoni.
W czerwcu 1983 roku wzięliśmy z Elą ślub, na którym Tadeusz był moim świadkiem. Ze znaczkami „Solidarności” na koszulach byliśmy na papieskiej mszy św. na Błoniach. W miesiąc później byłem już w wojsku, gdzie zastało mnie zniesienie stanu wojennego. Moja służba trwała 12 miesięcy. Tadek został przyjacielem naszej rodziny, odkrył w sobie talenty kulinarne – jego specjalnością była pizza, do której wyrabiał doskonałe ciasto. Trochę od święta zaczął palić fajkę i starannie celebrował jej nabijanie i czyszczenie. Co roku w większym gronie przyjaciół spotykaliśmy się u niego w domu z okazji imienin, doświadczając niezwykłej gościnności i ciepła jego mamy, która od lat znała i lubiła z wzajemnością większość gości. Pamiętam z tego okresu dwa wspólnie spędzone Sylwestry: raz u nas, w domu asystenckim drugi raz w „Piaście”, w miasteczku studenckim. Po narodzinach w 1987 roku naszego syna – Krzysia – Tadek został jego przybranym „wujkiem”. Odwiedzając nas przynosił w torbie bibułę, najczęściej z „Oficyny Literackiej”. Kupowanie książek weszło nam w krew, traktowaliśmy te zakupy jak składki na działalność opozycji.

Kończąc studia Tadek był już na filmoznawstwie. Pracę dyplomową o twórczości Lacana napisał u prof. Alicji Helman i podjął pracę jako polonista. Zaczął pracować w szkolnictwie podstawowym, gdzie spędził kilka pierwszych lat, następnie przeszedł do szkół średnich. Uczył m.in. w XIV LO, którego kiedyś był uczniem. W tej pochłaniającej wiele energii pracy realizował się i odnosił sukcesy, opiekując się szczególnie uzdolnionymi uczniami, laureatami olimpiad przedmiotowych, prowadząc klasy autorskie, realizując szkolne przedstawienia itp. Jako polonista współpracował z dr Stanisławem Bortnowskim, prowadził ze studentami zajęcia z metodyki, niewielka część jego dorobku dydaktycznego ukazała się także w druku, m.in. w „Polonistyce”. Pamiętam z jaką starannością sprawdzał Tadeusz prace pisemne uczniów, często nosił je ze sobą, czytał wielokrotnie i chwalił się szczególnie udatnymi tekstami swoich wychowanków. Cenił w uczniach oryginalność, fantazję, oczytanie, lekkie pióro. Do dziś pamiętam jedyną inscenizację szkolną Tadeusza, jaką miałem okazję zobaczyć. To było „Misterium Męki Pańskiej” wystawione w XIV LO w Wielkim Tygodniu. Tadeusz jako reżyser uczestniczył w akcji na scenie i dyrygował aktorami podobnie jak robił to Kantor, nadając spektaklowi swoje piętno. W scenie biczowania Jezusa przyłączył się do oprawców, zanurzony w tłumie wykrzykiwał wraz z aktorami ich kwestie. Uczniowie i ich rodzice wspominają Tadka jako wybitnego pedagoga, który w zdolnej klasie informatycznej potrafił zaszczepić zainteresowanie literaturą i sztuką, wydobyć humanistyczną wrażliwość.

Po roku 1989 Tadeusz sympatyzował z UPR, był przeciwnikiem układów z postkomunistami, rozczarowanym kierunkiem i charakterem zmian systemowych w Polsce.
Tadek lubił podróże. Wyjeżdżał do przyjaciół do Niemiec, Holandii, Francji – poznawał kultury i zbierał doświadczenia. Niektóre z tych młodzieńczych przyjaźni przetrwały przez lata.
W roku 1994, niedługo po doktoracie, wyjechałem do pracy na uniwersytecie w Aizu-Wakamatsu. Ela i Krzyś przyjeżdżali do mnie każdego lata. W roku 1996 zaprosiłem Tadzia do Japonii, gdzie wszyscy razem spędziliśmy ostatnie w jego życiu beztroskie wakacje. Zwiedzaliśmy w czwórkę Kioto, Narę, Uji, Himeji, Aizu, Nikko. Syciliśmy zmysły egzotyką i wyrafinowaniem japońskiej kultury. Odwiedzaliśmy zamki, świątynie i ogrody, kąpaliśmy się w Morzu Japońskim, odwiedzali bary z sushi. Cieszyliśmy się wspólnie spędzonym czasem i rozmawialiśmy o planach Tadka na przyszłość – od września miał zostać dyrektorem społecznego liceum w Krakowie. Baliśmy się z Elą tej jego decyzji. Był zbyt wrażliwym człowiekiem i zbyt dobrym nauczycielem.

 


W lipcu 1997 otrzymałem z Polski wiadomość, że Tadeusz nagle zmarł – serce nie wytrzymało stresu związanego z rocznym dyrektorowaniem. Kierowanie podwładnymi nie było jego powołaniem, był na to zbyt prostolinijny i ufny. Na pogrzebie Tadka, pomimo okresu wakacyjnego, stawiła się prawie cała jego klasa z XIV LO, aby pożegnać swojego mistrza i wychowawcę. W dniu imienin Tadeusza – 28. października – na krakowskim cmentarzu na Pasterniku nadal pojawiają się jego byli uczniowie, okazując wdzięczność nauczycielowi, który wywarł istotny wpływ na ich życie.
Od śmierci Tadka upłynęło 12 lat. Nie żyje już Piotrek Sikora. Żegnając naszych przyjaciół zachowujemy ich w naszej pamięci, mając pewność iż będą nadal obecni w naszym życiu, w dobrych i złych chwilach.

Zbigniew Kokosiński, sierpień 2009

 


 

Mój nauczyciel Tadeusz Maranda. „Kapitanie, mój kapitanie!”

 

Kiedy chodziłam do podstawówki, szał popularności przeżywały zeszyty Pele-mele lub Złote myśli. W te niby pamiętniki, którymi wymieniali się uczniowie, obok pytań o aktualną sympatię, ulubionego aktora i ulubiony kolor było też pytanie o ulubionego nauczyciela. W 84 r. większość dzieciaków ze Szkoły Podstawowej nr 21 w Krakowie wpisała w tę rubrykę jedno nazwisko: Tadeusz Maranda.

Gdy byłam w IV klasie podstawówki, uczył mnie polskiego. Pamiętam, jak pojawił się w szkole. A wraz z nim powiew inności. Apaszki pod szyją, wzorzyste koszule. Na tle innych, w większości szarych nauczycieli wyróżniał się nie tylko sposobem ubierania, ale przede wszystkim podejściem do ucznia. Jak na lata 80. było ono niezwykle nowoczesne. Kumpelskie, bezpośrednie i pełne szacunku.

Lekcje z Marandą były niezwykłe

Dla dzieciaków, które dopiero co skończyły edukację wczesnoszkolną i wyszły spod skrzydeł jednej pani sprzedającej im naiwną wiedzę o świecie ex cathedra, lekcje z Marandą były niezwykłe. Nie tylko dlatego, że opowiadał nam o książkach, które warto czytać, przedstawieniach, które warto zobaczyć, i filmach, które warto obejrzeć.

Traktował nas (a mieliśmy wtedy przecież po 10 lat!) jak dorosłych. Był ciekaw naszych opinii i nas samych. Znał nasze mocne i słabe strony. Pierwsze starał się rozwijać, drugie wzmacniać. Miałam w klasie kumpla rozbójnika. Już jako dziewięciolatek jarał szlugi za szkołą, zawsze trzymał się ze starszymi, rozrabiał. Przyjmując nauczycielską retorykę: „sprawiał problemy wychowawcze”. Ale nie na lekcjach z Marandą.

Bo Maranda w moim kumplu umiał dostrzec to, czego nie widzieli inni nauczyciele. Że jest niezwykle inteligentny, że przeczytał tyle książek, ile w sumie nie przeczytała nasza cała klasa (z piątkowiczami na czele), że jego wiedza o świecie współczesnym znacznie przekracza poziom wiedzy jedenastolatka. Pożyczał więc mu książki i filmy, by dalej się rozwijał (był to czas, gdy w domach Polaków zaczęły pojawiać się magnetowidy). Dużo z nim dyskutował. Nie ganił. Tłumaczył.

Dobrze widzi się tylko sercem…

A potem odszedł do innej szkoły. Zmieniał je kilkakrotnie. W jednej przez jakiś czas był dyrektorem. Długo myślałam, że był za dobry na podstawówkę. Że w V klasie byliśmy dla niego nierównymi partnerami do dyskusji. Że jego miejsce jest w liceum i to nie byle jakim.

Potem przyszło mi do głowy, że najlepsi belfrzy powinni być właśnie w podstawówce. Starsi uczniowie mogą sobie całkiem nieźle poradzić bez nich sami. Młodszym powinni mądrze objaśniać świat, uczyć krytycznego myślenia. Młodsi nie dadzą sobie bez nich rady. Dlatego jestem szczęśliwa, że w podstawówce spotkałam Tadeusza Marandę.

Belfra, który nauczył mnie odważnie mówić, co myślę, przy jednoczesnym szacunku do każdej osoby.

W pamiętniku, do którego mi się wpisał, wymalował specjalnym tuszem kwiaty jak z witraża Wyspiańskiego. A pod spodem cytat z „Małego Księcia” Exupéry’ego: „Dobrze widzi się tylko sercem, najważniejsze jest niewidoczne dla oczu”.

Zastanawiam się, ile musiał nad tym siedzieć. Ile siedział nad 26 pamiętnikami, które dała mu cała nasza klasa? W każdy wpisał się z niebywałą starannością. Pamiętam, że potem kłóciłyśmy się z koleżankami, komu najładniej.

„Kapitanie, mój kapitanie”

Niedawno postanowiłam dowiedzieć się, co się u niego dzieje. Wpisałam w Google jego imię i nazwisko i tak dowiedziałam się, że umarł. Stało się to w 97 r. We wspomnieniach przyjaciela o nim czytam, że serce nie wytrzymało stresu związanego z dyrektorowaniem. Że każdego 28 października – w dniu imienin Tadeusza – na jego grób przychodzą byli uczniowie. Szkoda, że nie wiem, gdzie jest. Minęło tyle czasu…

Tylu spotkałam po nim nauczycieli, wykładowców z tytułami. A jednak pytana o najlepszego belfra, jakiego miałam, zawsze myślę o poloniście z IV klasy podstawówki. Jedynym, dla którego chciałoby mi się wdrapać na szkolną ławkę i zakrzyknąć jak w „Stowarzyszeniu umarłych poetów”: „Kapitanie, mój kapitanie!”.

Olga Szpunar, dziennikarka „Gazety Wyborczej” w Krakowie

źródło: wyborcza.pl